Zanim ta wystawa trafiła do Trójmiasta, zdążyłam ją podglądać na profilach wielu twórczyń internetowych, ze skrajnie różnymi komentarzami: od zachwytu aż po rozczarowanie, i w, na marginesie równie kontrowersyjnym w odbiorze, serialu Netflixa „Emily w Paryżu”.
ŚWIATOWY HIT
Organizatorzy obiecują dużo, podpierając się opiniami takich wydawców jak The New York Times i NBC News. Zapraszają nas:
„Oglądanie dzieł sztuki jeszcze nigdy nie było tak ekscytujące! VAN GOGH Multi-Sensory Exhibition to wciągające i pochłaniające doświadczenie kulturalne, które pozwoli widzom zetknąć się ze sztuką w niespotykany dotąd sposób i zmienić ich wyobrażanie o tradycyjnym zwiedzaniu muzeów!”
Kiedy więc zobaczyłam, że wystawa w grudniu dojechała do Gdańska, wiedziałam, że chcę ją odwiedzić i przekonać się sama. Uprzedziło mnie kilka moich koleżanek, których opinie były -znowu – różne. No i dojechałam, razem z mamą, która w ogóle nie była przekonana czy chce iść. Ona, w przeciwieństwie do mnie, nie czytała o wystawie i nie widziała zapowiedzi w internecie.
JAK WYGLĄDA WYSTAWA
Wchodząc, widzimy najpierw szeroką ściankę z nadrukiem „Gwiaździstej Nocy”, z doklejonymi na niej słonecznikami z tworzywa. Wchodzimy do małej sali, w której zgromadzone są plansze edukacyjne na temat życia i twórczości malarza. Mamy szansę zobaczyć ekspozycję wyświetlonych wszystkich obrazów ze słonecznikami (to była dla mnie nowość, że było ich aż tyle), z końca Sali obserwuje nas sam Vincent z ogromnej reprodukcji swojego autoportretu. Zgromadzonych jest też kilka obrazów lokalnych artystów, którzy w swojej technice i tematyce inspirują się Van Goghiem – ten element w małej sali zaciekawił mnie najbardziej i zatrzymał na dłużej.
Idąc na salę ekspozycji multimedialnej, mijamy jeszcze popiersie Vincenta i charakterystyczny neon. Głowna atrakcja wystawy, czyli duża sala z wyświetlanymi na wielu płótnach obrazami Van Gogha na pewno robi fantastyczne wrażenie, kiedy się do niej wchodzi. Faktycznie, ma się wrażenie wkroczenia do obrazu. My na początku trafiamy na ostatni obraz Vincenta, „Pole pszenicy z krukami”. I jest to efekt fantastyczny, kiedy wyświetlane ożywione kruki zaczynają odlatywać z obrazu. Siadamy na przygotowanych pufach i oglądamy cały pokaz od początku. Obrazy są wyświetlane dookoła, według chorologii życia Vincenta, obdarzone muzyką i odczytywanymi listami malarza do jego brata Theo. Dzięki tym listom dowiadujemy się dużo o malarzu i etapach jego życia, zmianach w myśleniu i odbiorze świata. Same obrazy są, niestety, dużo bardziej statyczne, niż się spodziewałam – dominują takie efekty jak nałożenie migających latających punktów na obraz albo podział obrazu na warstwy, które się do siebie przybliżają. Z bardziej zaawansowanych efektów zapamiętałam jedynie odlatujące kruki i kręcące się wiatraki.
WEDŁUG MNIE
Wiedząc co mnie czeka, przeżyłam krótki efekt wow, ale emocje szybko opadły i wystawa była dla mnie bardziej edukacyjna – ciekawe i nowe było dla mnie posłuchanie o życiu artysty, efekt wizualny był miłym dopełnieniem tej historii. Było kilka momentów, w których dźwięk się zaciął na kilka sekund, co mi automatycznie dało wrażenie braku profesjonalizmu, którego spodziewałabym się po biletach w cenie 60 zł. Wydaje mi się, że nazywanie jej multisensoryczną, kiedy odbieramy ją wzrokiem i słuchem, jest sporym napompowaniem tego wydarzenia – bardziej pasowałoby, w mojej ocenie, po prostu „multimedialna” i na to proponuję się nastawić. Mojej mamie podobało się dużo bardziej – chyba dlatego, że była sceptycznie nastawiona i nie wiedziała jak wygląda główna atrakcja wystawy. Była podekscytowana wizualną historią wyświetlaną wokół nas i z radością szukała swoich ulubionych dzieł. Cieszę się, że wybrałyśmy się tam wspólnie i jestem zadowolona, że mogłam zobaczyć wystawę na własne oczy. Jednak nie umiałabym jej z czystym sercem polecić dorosłym. Wydaje mi się, że to podanie twórczości Van Gogha najlepiej mogą wykorzystać wycieczki szkolne lub grupy z dziećmi – właśnie jako edukacyjne wydarzenie.